Z poprzednich części cyklu, wiecie już, skąd bierze się w naszym życiu choroba (KLIK) i jak diametralnie lepiej może wyglądać zdrowe życie bez anoreksji (KLIK)! :)
Jednak najczęstsze pytania w Waszych mailach/komentarzach są oczywiście...odnośnie jedzenia! ;)
Pytacie jak jeść - co, ile, jak często, w jaki sposób przytyć lub utrzymać wymarzoną wagą.
Przede wszystkim musicie się jednak dowiedzieć, jak jeść, aby żyć - a nie żyć, żeby jeść.
Jak (nie)jeść? Dieta po anoreksji
część III
pancakes z nutellą i bananami + kawa z mlekiem - tak dziś wyglądało moje śniadanie <3 :)
Nic dziwnego, że wciąż mamy z tym problem!
Dzisiejsze czasy są wręcz dramatycznie przesączone modą na bycie fit - ten cały, trywialny fit lajfstajl czy niepozwalające wyzdrowieć, przerażające thinspiracje na instagramie i tumblrach.
Zagubieni, do bólu brzucha objadamy się pączkami, a potem do utraty tchu wyciskamy siódme poty na siłowni, oczywiście chwaląc się potem na snapie ''dniem nóg'' (?) lub seriom ćwiczeń o równie dziwacznej nazwie (skalpel, kiler, serio?).
Cały dzień zapychamy się opakowaniem wafli ryżowych przegryzionych szklanką wody, by na wieczór w lodówce pozostawić jedynie światło.
Jadamy po 600 kcal dziennie.
Bywa, że po 6000 kcal dziennie.
Głodzimy się lub przejadamy na zmianę - nie jemy nic lub jemy wszystko.
Oczywiście, kupujemy tylko to co eko, bio, rawr, fit, light, vege, błonnikowe, pełnoziarniste, proteinowe, odtłuszczone, bez cukru, bez glutenu, bez smaku.
A jeśli ktoś poczęstuję nas paskiem mlecznej czekolady - odmawiamy.
Z burczącym brzuchem, śnimy o niej po nocach, każdego wieczoru nie mogąc zasnąć z głodu.
Któregoś razu pękamy - i stojąc nad blatem w kuchni, nadrabiamy braki z nawiązką.
Albo, co grosza, mdlejemy na środku ulicy.
dziś, nie wyobrażam sobie rozpocząć dnia bez słodkiej kawy z mlekiem i ulubionych ciasteczek...oczywiście wszystko, jeszcze przed śniadaniem! :)
Chodzi o to, że nie umiemy wypośrodkować pomiędzy dwoma skrajnościami. I kiedy głodzimy się latami, powrót do ''normalności'' kojarzy się nam z toną jedzenia, tuczeniem i szybkim wzrostem wagi. No i boimy się, że tak będzie już zawsze, a waga nigdy się nie ustabilizuję.
I wiecie co? W ogóle nie musi tak być!
Kiedy wracałam do zdrowia, moim celem z początku wcale nie było zwiększenie masy swego ciała!
Przede wszystkim - chciałam zacząć jeść. Normalnie jeść.
Zacząć cieszyć się jedzeniem - piekąc i gotując, poznawać smaki, doświadczać tej niezwykłej przyjemności, jaką daje kosztowanie i smakowanie nowych dań.
Kiedy chorowałam, uwielbiałam patrzeć na ładne, apetyczne jedzenie - w sklepach, na blogach, w cukierniach czy w książkach kulinarnych - a teraz? Mogłam wreszcie zacząć to jeść!
Chciałam bez paniki, zjeść porcję tortu na urodzinach koleżanki, zamiast bezpiecznego, wejskiego serka na kolację, sięgnąć o 22 po kawałek pizzy na imprezie, czy wyjść ze znajomymi na piwo lub chociażby kawę w starbucksie, bez stałego kalkulowania, przeliczania i ''magicznych'' godzin, po których nie można już było nic jeść...
Miałam dość ciągłych, narzucanych sobie ograniczeń - przyszedł czas zrzucenia kajdan anoreksji!
Jednak musiałam bardzo uważać - wygłodzony jak wilk organizm, może łatwo wpaść w kolejną skrajność - objadania się - a w konsekwencji - w bulimię...
Pragnęłam osiągnąć magiczny, złoty środek, rozsądny umiar w jedzeniu.
Jeść to, co lubię, w zdrowych, racjonalnych porcjach, bez głodzenia, bez przejadania się, bez wyrzutów sumienia.
Bez ciągłego bycia 'fit' na siłę.
Bez liczenia kalorii no i...bez nadmiernego tycia! ;)
Z drastycznego bilansu 600 kcal na dzień (ubogie śniadanie + obiad o 14 + do końca dnia tylko herbata - uwaga!- nie róbcie tego w domu!), przeszłam na 2000 - 2500 kcal.
Ok, przyznaję, podchodziłam do tego dwukrotnie.
Pierwszym razem, zwiększałam kalorie stopniowo, o 100 na tydzień, bo gdzieś tak wyczytałam w internetach, że tak jest najlepiej, gdy chce się ustabilizować wagę (poważnie, zależało mi, żeby ustabilizować te liche 40 parę kilo).
I faktycznie - nie tyłam, rozkręcałam metabolizm, jadłam często i w mniejszych porcjach.
Potem jednak znów schudłam, i wszystko diabli wzięli.
Za drugim podejściem nie było już sentymentów - z 1200 kalorii dziennie od razu wskoczyłam na 2500 kalorii.
I co? Oczywiście, nic nie przytyłam, metabolizm znów się rozkręcił, a ja jadłam co i kiedy chciałam.
Zasada była prosta: 4-5 posiłków dziennie, w odstępach 2-3 godzin, 1,5 litra wody, trochę ruchu (30 minutowy spacer).
Jak to wszystko możliwe?
Przede wszystkim, każdy człowiek jest inny i w zależności od masy ciała, wzrostu, wieku, płci i trybu życia ma inne zapotrzebowanie kaloryczne. Według jednego z takich przeliczników (KLIK) wyliczyłam, że na utrzymanie swojej wagi potrzebuję właśnie taką dawkę kalorii - ok 2000/2500 kcal.
Wychudzony i wycieńczony organizm ma tak duże braki, że te 2,5 tysiąca kalorii dostarczane w regularnych posiłkach, to wciąż...za mało!
W pierwszej kolejności, składniki odżywcze wnikają w naszą skórę, włosy, paznokcie, oczy i... promienny uśmiech!
Jedzenie nas nie tuczy - ono sprawia, że po prostu...wyglądamy pięknie! :)
Zróbcie ten pierwszy krok ku zdrowiu - zatrzymajcie nieustanny spadek wagi - najpierw ją ustabilizujcie a potem...zacznijcie cieszyć się smakiem życia! :)
Jak wyglądały moje posiłki w czasie stabilizacji wagi?
Przede wszystkim...smacznie! Nie odmawiałam sobie słodyczy czy pszennego pieczywa, oczywiście w rozsądnych, normalnych granicach. Jadałam ulubiony drób, chude mięso oraz nabiał, nie zapominając o owocach i warzywach.
Zajrzyjcie do poniższych linków, w których publikowałam swoje menu z tamtego okresu!
foto menu 1
foto menu 2
foto menu 3
foto menu 4
foto menu 5 - cheat day!
Dla przykładu, jeden z takich jadłospisów, zamieszczam teraz w tym wpisie. :)
Moja dieta w czasie recovery:
I Śniadanie, godz..7:00: bułka wieloziarnista 70g, avocado, jajko na twardo, wędlina, serek śmietankowy, rzodkiewki, masło orzechowe (20 g), borówki, pomidorek malinowy, sok pomarańczowy bez cukru (ok. 600 kcal)
Obiad, godz 14:00: pieczony schab z sosem pieczeniowym, 5 klusek śląskich (jedna zjedzona zaraz po wyjęciu z garnka ;)), marchewka z ananasem, buraczki, zielona herbata (ok. 600 kcal)
Podwieczorek, godz. 15:30: dwa solone krakersy, z nutellą (10g) i masą krówkową (10g) + szklanka mleka sojowego naturalnego (ok. 220 kcal)
Kolacja, godz. 18:00: dwie kromki z pszennej bułki (30g) z avocado i wędliną/margaryną, serem białym półtłustym, wędliną, pomidor, plasterek pasztetu (z królikiem! :O), fervex malinowy (ok.300 kcal)
Pewnie teraz myślicie - ''Okay, skąd więc u niej te dodatkowe kilogramy''? ;)
Otóż...z czasem, ja sama zachciałam ciut przytyć!
W zdrowym ciele - zdrowy duch - kiedy umysł jest regularnie, odpowiednio odżywiany - w końcu sam zaczyna zdrowo, logicznie myśleć! W lustrze przestajemy nagle widzieć wciąż ''za duży brzuch'' i ''za grube nogi'' - zaczynamy dostrzegać zbyt dużą przerwę między udami i wysuszony, szczurzy wyraz twarzy...
I tak, te 2500 kcal z czasem przestały być dla mnie jakąś konkretną granicą.
Wiecie, kiedy jest się blogerem kulinarnym, ciężko powiedzieć sobie przed kolejnym kawałkiem sernika ''No nie, sorry, już zjadłam 2498 kalorii, więc na dziś koniec.'' ;)
W trakcie powolnego oswajania jedzenia ja...prawdziwie je pokochałam! :)
Jeśli coś mi bardzo posmakowało - po prostu to jadłam - bo wiedziałam, że przy wciąż niskiej wadze, mogę sobie pozwolić, a zjedzenie od czasu więcej, niż się zaplanowało, mnie nie zabije.
Wręcz przeciwnie - co nie zabije, to wzmocni! ;)
I faktycznie - jedzenie najpierw mnie odżywiło, a potem....uczyniło mnie silną - silną do dalszej walki z chorobą!
Wygrana z anoreksją, to wygrana ze swoimi ograniczeniami!
Z każdym, pysznym posiłkiem zdobywałam nową energię, nową moc do działania - w końcu jedzenie, które dostarczałam sobie regularnie i bez wyrzeczeń, przestało rządzić moimi myślami!
Zamiast tabliczek czekolady, po nocach śniłam swoje wymarzone podróże, miejsca, cele... :)
Przestałam żyć, aby jeść - zaczęłam jeść, aby żyć.
Zobaczcie teraz, jak zazwyczaj wygląda mój aktualny jadłospis (uwaga, to tylko wybrane, główne pozycje z całego dnia, drobne przekąski nie zostały uwiecznione na zdjęciach! :))
poza słodkimi placuszkami, na śniadanie zazwyczaj jem...kanapki! nigdy nie mogę się zdecydować, na jakie mam najbardziej ochotę, więc część zjadam na wytrawnie - a część na słodko :)
Na drugie śniadanie zazwyczaj jadam owoce/warzywa lub piję soki owocowe albo jogurty.
Bardzo często też w ramach drugiego śniadania zjadam kawałek swojego świeżo upieczonego ciasta. :)
no i ten nieszczęsny acz ukochany serek wiejski... ;) Uwielbiam jeść go na kolację - w wersji na słodko z owocami i masłem orzechowym/nutellą/granolą lub w wersji wytrawnej - z warzywami i pełnoziarnistym pieczywem :)
Osiągnęłam wagę, w której czuję się rewelacyjnie!
Szczupłą, ale nie wychudzoną, drobną, ale nie wyniszczoną.
Dziewczęcą, ale nie dziecięcą.
Jem to, co lubię, w sklepach rzadko sięgam po produkty typu light, a moja dieta obfituje w węgle proste (tylko czekam, aż ktoś od ''dnia nóg'' zaraz na mnie naskoczy :D).
Oczywiście, nie rezygnuję z warzyw i owoców, zwierzęcego białka i kilku regularnych posiłków w ciągu dnia.
Na utrzymanie mojej wagi, przy praktycznie zerowym ruchu (rower tylko czeka na wiosnę!), obecnie spożywam ok. 1800 kalorii w ciągu dnia, tak plus minus. :)
Choć nadal jadam serki wiejskie na kolację bo po prostu je uwielbiam (tu zaraz pewnie padną osądy o hipokryzję), to nie mam problemu potem z jedzeniem później po nocach (nuggetsy o 1 rano, na imprezie ? no problem!) i nie przeliczam skrupulatnie kalorii (zrobiłam to teraz na potrzeby wpisu :)
A, i wiecie co jest najlepsze?
To, że mam ogromny apetyt...
...apetyt na życie! :)